"...podczas drogi jednak lud stracił cierpliwość".
I ja też dzisiaj - niejeden raz. Gdy mąż się spóźnił, gdy spojrzałam na kolejną górę prania, które trzeba wyprasować, gdy kolejka do kasy w sklepie nagle przestała się przesuwać z powodu jakiejś awarii.
Niewiele mi trzeba. Tracę cierpliwość i zaczynam szemrać. Moja pamięć okazuje się być krótka i wybiórcza - tak jak Izraelici, zapominam o chwilach, gdy moje własne Morze Czerwone rozstąpiło się, bym mogła przez nie przejść suchą nogą i uciec przed wrogiem. Zapominam, że skoro On wyprowadził mnie z Egiptu, to będzie prowadził nadal, nawet w chwilach, gdy "pokarm mizerny" mi się uprzykrzy. A dzieje się tak zazwyczaj wtedy, gdy zapominam o prostym słowie: "Dziękuję" i gdy uważam, że wszystko mi się należy...
Węże kąsające Izraelitów na pustyni miały palący jad. A mi nietrudno jest to sobie wyobrazić. Zdarza się, że i we mnie pojawia się coś, co boli, co pali żywym ogniem. Złe myśli i złe słowa - te usłyszane od innych i te, które zrodziły się we mnie. Trucizna, która pozbawia mnie radości.
Próbuję sobie z tym radzić, tak jak podpowiada mi moja ludzka logika: to, co negatywne, zastąpić pozytywnym, a tam, gdzie brak moich starań, zebrać siły by poprawiać to, co złe. Ze zdziwieniem czytam jednak, że na pustyni wyglądało to zupełnie inaczej. Tam wystarczyło... spojrzeć: "Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu." (Lb 21,4-9) Bo spojrzenie, skierowanie wzroku w konkretnym kierunku, to konkretna decyzja.
Moja codzienność pędzi. Moje myśli - podobnie, choć nie zawsze są w stanie nadążyć. Nakręca mnie działanie, gonią wiecznie napięte terminy. W tym zabieganiu bardzo łatwo o złe słowo, zniecierpliwienie, rzuconą w złości nieprzemyślaną uwagę albo zatruwający serce osąd drugiego. Często dopiero po jakimś czasie orientuję się, że to coś więcej, niż drobne słabości - że to jad palący, który zabiera mi życie.
A Bóg podpowiada mi wtedy - spójrz na mnie. Zatrzymaj się i popatrz. Tylko tyle.
Nie wiem, jaki masz ulubiony obraz przedstawiający Jezusa. Mój jest taki:
Lubię go tak bardzo, że nie muszę na niego patrzeć, by go zobaczyć. Wystarczy, że zamknę oczy. I może tego właśnie mi trzeba w moim codziennym biegu przez płotki i opłotki, między kłodami własnych słabości, o które nieustannie się potykam.
Potrzeba chwili zatrzymania - dosłownie chwili, bo tyle wystarczy na zamknięcie oczu i przywołanie Jego obrazu. Zamiast próby walki z wężami o palącym jadzie - potrzeba odwrócenia od nich uwagi i spojrzenia na Niego. Tylko tyle.
"I rzeczywiście, jeśli kogo wąż ukąsił, a ukąszony spojrzał na węża miedzianego, zostawał przy życiu."
Bo On to Życie.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza