Taka sytuacja: pojawiła się okazja zjedzenia kolacji z Michałem Żebrowskim. W dodatku w znanej warszawskiej restauracji. Wow! Jako fanka sagi o Wiedźminie, zawsze chciałam spytać o ekranizację swojej ulubionej książki (jeśli kojarzycie wątek gumowych smoków z filmu, możecie domyślać się treści moich pytań).
W takiej sytuacji pozostaje tylko wybór odpowiedniej kreacji, czyli zadanie, które najłatwiej ogarnąć z najlepszą przyjaciółką.
I taka reakcja przyjaciółki jest co najmniej zastanawiająca:
-Serio? Bierzesz to pod uwagę? Przecież tego dnia jest finał "Masterchefa" i miałaś wpaść do mnie na piwo. Chce ci się tam w ogóle iść? Nie będziesz się nudzić?
-Yyyyy na kolacji z Michałem Żebrowskim? W dobrej restauracji w Warszawie?
********
No właśnie. Brałybyście pod uwagę nudę w takiej sytuacji? Ja chyba nie. Na razie nie grożą mi jednak tego typu rozważania. Bo tak naprawdę nie chciałam dzisiaj pisać ani o wyborze kreacji na ważny wieczór, ani o znanych aktorach. Michał Żebrowski posłużył mi tylko jako miły dla oka przykład, który w pierwszym momencie może wydawać się odległy od tego, co chciałabym nim zobrazować. A chciałam napisać o... Eucharystii.
Zdarza mi się spotykać z brakiem zrozumienia. Zdarza mi się odpowiadać na pytania, czy na pewno muszę znowu "iść na mszę", skoro kilka dni temu byłam w kościele, a mogę się przecież pomodlić w domu. Zdarza mi się odpowiadać na pytania, czy to nie nudne, skoro wszystko powtarza się według scenariusza, który wszyscy znają na pamięć. I wtedy, gdy szukam argumentów w głowie, myślę jednocześnie nad tym, jakie to absurdalne. Bo gdy zajadam się ulubionym tortem bezowym, którego smak też znam na pamięć, nikt nie pyta czy to nie nudne. A gdyby Michał Żebrowski naprawdę zaprosiłby mnie na kolację, nikt nie spytałby, czy warto ruszyć się z domu mimo złej pogody. I wiem, to banalne przykłady. A jednak pokazują wiele...
W Wielki Czwartek nie sposób nie myśleć o Eucharystii. A Eucharystia to dużo więcej niż możliwość ciekawej rozmowy przy posiłku serwowanym w wykwintnej restauracji. To dużo więcej niż uczta, o której często się wspomina. To więcej niż randka - bo i takie porównanie zdarza mi się słyszeć.
I niby wiem, że to ogromny dar i niesamowite spotkanie, a jednak zdarza mi się wpadać do kościoła w biegu i bez przygotowania. Zdarza mi się odpłynąć myślami w czasie modlitwy, licząc na przykład piszczałki w organach, na które mam widok w kościele jezuitów. A Jezus mimo wszystko się nie niecierpliwi, chociaż może chciałby podpowiedzieć, że w pierwszym rzędzie jest ich 23, a w drugim 28. (Albo odwrotnie.) Jezusowi nie przeszkadzają ani moje rozproszenia, ani cały bagaż słabości, które z sobą przynoszę na to nasze spotkanie. Wystarczy że jesteśmy wtedy razem.
Dla mnie w trakcie Eucharystii dzieje się to samo, co wtedy, gdy biegnę w deszczu. Gdy jest ciemno, chłodno, a ja nic nie widzę w powodu kropli deszczu na szkłach okularów i dlatego, że kulę się z zimna. I gdy w końcu znajduję schronienie, takie miejsce w którym jest jasno, ciepło i bezpiecznie. Miejsce, w którym otaczają mnie czyjeś ramiona i w którym ktoś bierze te moje zabrudzone okulary, przeciera je i pomaga mi je założyć z powrotem. I nagle okazuje się, że widzę inaczej - że świat jest inny. Że ciemna noc, przez którą brnęłam ku spotkaniu z Jezusem ma sens. Że jest za co dziękować. Że jest coś więcej niż mój grzech i moja słabość. Że jest nadzieja.
A ja nie tylko karmię się Słowem i Chlebem. Ja mam wrażenie, że moje serce ogrzewa się tak samo, jak przy herbacie z miodem i cytryną. Jak otulone ciepłym kocem i domowym ciepłem. Bo tak naprawdę w czasie Eucharystii czuję, że jestem w domu. Jestem u siebie i mogę być sobą - i właśnie taka jestem przyjęta, kochana i chciana. Jestem w domu. I karmię się życiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz