Wyczytałam gdzieś, że powinien nas
dopaść po siedmiu latach bycia razem, nie wiem jednak, czy powinnam
była liczyć ten czas od momentu, w którym powiedzieliśmy sobie
sakramentalne „tak”, czy też od pierwszej randki. W obu
przypadkach, siedem lat zbiegłoby się z narodzinami naszych dzieci.
I może właśnie dlatego nie nadszedł? Bo nie mieliśmy na niego
czasu? Bo wieczory wypełniało nam kołysanie do snu, dni - godzenie nauki, pracy i dalszego kołysania, tym razem do popołudniowej drzemki, a jednocześnie życie oszczędziło nam dramatycznych wydarzeń i sytuacji bez wyjścia?...
Małżeński kryzys. Nie kłótnia o
nieodkładanie rzeczy na swoje miejsce. Nie dyskusje na temat tego,
kto ostatnio zmywał naczynia albo w jaki sposób spędzić urlop,
skoro jedno chce w góry, a drugie nad morze. Prawdziwy kryzys z
prawdziwymi wątpliwościami, trudnymi pytaniami jeszcze
trudniejszymi odpowiedziami. Nie wiem, dlaczego nas ominął. Nie
wiem, czy jest jeszcze przed nami, bo choć za kilka dni będziemy
świętować trzynasta rocznicę ślubu, wierzę że przed nami
jeszcze dużo wspólnego czasu, śmiechu, kłótni i okazji do tego,
by się godzić.
Zastanawiałam się ostatnio, jaki jest
przepis na udany związek (a w udanym związku też mogą zdarzać
się kryzysy – to od razu jasno zaznaczam). Odpowiedzi na to
pytanie starają się udzielić przeróżne poradniki i kursy. Dla
mnie jest ona prosta, bo zawiera się w sumie w trzech wyrazach:
miłość, przyjaźń i dojrzałość.
Miłość oznacza, że chcę czyjegoś
dobra, nawet wtedy gdy mnie wkurza, bo nie słucha kiedy opowiadam
dłuuugą historię o trudnym dniu w pracy. Miłość oznacza, że
jestem gotowa do poświęceń – i nie mówię tu wcale o wielkich
deklaracjach i gotowości oddania życia, jeśli ktoś zagrozi mi
jego odebraniem. Mówię o rzeczach codziennych i bardzo prostych: o
zrobieniu jego ulubionej kawy w moim ulubionym kubku z niebieską
stokrotką. O powstrzymaniu się od marudzenia, gdy wymyśli sobie
wyjazd na koncert punkrockowej kapeli właśnie wtedy, gdy planowałam
wypełnianie planu pięcioletniego pod tytułem „cała rodzina
sprząta chałupę”. O dawaniu wolności i przyjmowaniu tego, w
czym się różnimy. Bo to są drobiazgi, a nas łączy dużo więcej.
Wspólna codzienność nie byłaby też
łatwa, gdybyśmy nie byli przyjaciółmi. To przyjaźń sprawia, że
lubimy spędzać razem czas. To na ramieniu najlepszego przyjaciela
wypłakuję się w chwilach, gdy cały świat mnie nie rozumie i cały
świat jest bez sensu. W przeciwny sposób – dzięki temu cały
świat przestaje mieć znaczenie. Ale przyjaźń to nie tylko
wzruszające chwile i piękne słowa. To również trudności, które
pokonujemy wspólnie, jako jedna drużyna. To szczerość, dzięki
której możemy ponarzekać i na problemy, i na siebie nawzajem. I
poczucie humoru, czyli coś, co ratuje nas niekiedy w sytuacjach, gdy
jesteśmy o krok od małżeńskiego dramatu. Fajnie jest wtedy
pośmiać się ze sobą i z siebie nawzajem. Fajnie jest złapać
odpowiedni dystans
Miłość i przyjaźń to jednak za
mało, by zbudować związek, w którym mimo niedających się
uniknąć tarć, sprzeczek i konfliktów, obie strony będą
szczęśliwe i spełnione. Potrzebna jest jeszcze dojrzałość,
czyli umiejętność brania odpowiedzialności za swoje decyzje. Ba!
- umiejętność podejmowania decyzji w ogóle. Mam wrażenie, że to
sztuka, która staje się coraz trudniejsza, bo łatwiej żyć w
wiecznym zawieszeniu, czekać aż życie samo się ułoży, aż ktoś
zdecyduje za mnie. Może właśnie dlatego na ślubnym kobiercu
stajemy w coraz późniejszym wieku, a termin „późne
macierzyństwo” oznacza coś zupełnie innego niż 20 lat temu?
W opublikowanym na blogu niedawno
wywiadzie z Magdaleną Misztak-Hola padły słowa o tym, że
mężczyzna żeni się nie tylko z taką kobietą, jaką widzi: z
blondynką, brunetką, chudą czy przy kości. Mężczyzna żeni się
też z jej... cyklem. Niektórych to wyrażenie może dziwić, inni
mogą się z nim nie zgadzać. Dla mnie jest bardzo trafne, nie tylko
zresztą w kontekście stosowania naturalnych metod planowania
rodziny. Mój mąż ożenił się ze mną taką, jaka jestem,
wliczając w to również wynikające z mojej fizjologii zmiany
samopoczucia. Poślubiając siebie, poślubiliśmy jednocześnie
nasze historie rodzinne, doświadczenia, zranienia i trudności.
Poślubiliśmy też nasze marzenia, tak niekiedy różne, a tak
ważne... Wiem, że zabrzmi to jak najbardziej banalny banał na
świecie, ale to właśnie nasze marzenia i pragnienia sprawiają, że
życie nabiera smaku. Z części tych marzeń w naturalny sposób
trzeba zrezygnować, ale niektóre można próbować spełniać.
Można dawać do tego przestrzeń mężowi czy żonie, pomagając im
w realizacji tego, o czym zawsze marzyli, a co sprawia, że aż
błyszczą im się oczy gdy o tym mówią. A potem doświadczać
radości, która jest jedyna w swoim rodzaju – gdy patrzy się na
kogoś, kogo się kocha, i widzi się jego szczęście (nawet jeśli
nie zawsze się to szczęście rozumie).
O prawdziwych małżeńskich kryzysach
wiem niewiele. Absolutnie nie czuję się uprawniona do tego, by na
ich temat pisać. Moje dzisiejsze refleksje to raczej owoc
wdzięczności i zachwytu tym, w jaki sposób Pan Bóg prowadził nas
przez trudności i wyzwania. Nie wiem, w jaki sposób On to robi, ale
robi to dobrze! :)
Dla tych, których doświadczają
trudności w swoich związkach, nie mam żadnych złotych rad ani
gotowych recept. U nas sprawdza się właśnie ten przepis: miłość,
przyjaźń, dojrzałość. Dwóm pierwszym można stwarzać w
codzienności odpowiedni klimat, by mogły się rozwijać. Z ostatnim
może być większy problem, bo dojrzałość to cel, który w pewnym
sensie zawsze jest przed nami. O ile tylko chcemy uczyć się na
swoich błędach, rozwijać i wzrastać, mamy na to szansę. Tyle że
zawsze dotyczy to nas, a nie drugiej osoby (w której zdarza nam się
widzieć więcej błędów czy przestrzeni do rozwoju i wzrostu niż
u nas...). Pojawiające się czasem w sprzeczkach: „bo Ty
zawsze...”, „bo Ty nigdy...” można więc starać się
zamieniać na pytanie o to, na mnie nigdy albo zawsze działa jak
płachta na byka lub dotyka dawnych zranień. W ten sposób można
małymi krokami lepiej poznawać siebie i swoje potrzeby, lepiej
rozumieć swoje zachowanie i mieć dzięki temu więcej cierpliwości
– najpierw dla siebie, a potem też dla tego, co w mężu jest
zawsze, nigdy lub zazwyczaj nie w porę. Kto wie, może to również
droga, która prowadzi do umocnienia miłości i przyjaźni... :)
Jeden plus jeden równa się dwa –
tyle mówi matematyka. W matematyce wszystko jest proste (choć dla
niektórych, jak dla mnie niewiele jest zrozumiałe... :) ). W życiu
bywa inaczej. U nas po kilku latach z liczby dwa zrobiło się dwa do
potęgi drugiej. Znam pary, u których po jakimś czasie wyniku 1+1
zrobiło się...zero. I nie ma na to prostej rady ani drogi, która
bez zakrętów i wybojów doprowadzi do celu. Wierzę jednak, że
małżeństwo to nie coś, co nam się przytrafia – to nasz kawałek
poletka, na którym zasiewamy to, co dobre i to, co w nas słabe. To
nasz wspólny wysiłek, starania i odpowiedzialność. I wspólna
radość, gdy pomimo chwastów, które zawsze się zdarzają, możemy
widzieć jak kiełkuje, rozkwita i owocuje dobro.
Moniko, przeczytałam dziś Twój artykuł na Deonie i uśmiechnęłam się. Nie każde małżeństwo musi przechodzić kryzysy, ale czasami może się zdarzyć coś nieprzewidzianego, co walnie w związek nieoczekiwanie, bez uprzedzenia i pytania czy tego chcemy :) A czasami są to nawarstwiane problemy, z którymi ciężko sobie poradzić jeśli oboje małżonkowie przezywają je w podobnym czasie. Tak sobie myśle, ze w małżeństwie nie chodzi o to, żeby unikać kryzysów, tylko o dojrzałość i umiejetność w pokonywaniu ich. Mam na imię Kasia, jestem żoną Wojtka od prawie osiemnastu lat, mamą pięciu synow i córeczki w drodze :) O naszym życiu rozmawiałam kiedyś z Marleną na jej blogu: http://mamysie.pl/dzieci-a-malzenstwo/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię serdecznie.